';
Relację dedykuję żonie i synowi. Za zgodę na wyjazd i wsparcie. ...w kierunku Adriatyku ruszymy wspólnie, już wkrótce
Szlakiem monastyrów i twierdz obronnych.
Pomysł eskapady zrodził się w rozmowach, przy bożonarodzeniowym stole. Co sądzili w tej sprawie znajomi ridersi, przekonałem się po wykonaniu kilku telefonów. Odzewu nie było! Jedynie Heniu Kłosowiak, bez wahania przyjął propozycję kolejnych wojaży. Yes, yes, yes. Pojedziemy! Od wiosny, powstaje witryna internetowa naszego projektu podróżniczego "W cztery świata strony". Wyruszymy we dwóch: na południe, zachód i północ. Na wschodzie już byliśmy. Cztery miesiące wcześniej, powróciliśmy z trasy rajdu katyńskiego. Witaj więc kolejna motocyklowa przygodo!
Na fali przygotowań
"W życiu piękne są, tylko chwile" - dźwięczą w mojej podświadomości rytmy Ryśka Riedla, wokalisty grupy "Dżem". Długie dystanse na motocyklu nareszcie staną się realnym wyzwaniem. Sprawy organizacyjne biorę w swoje ręce. Syn Michał, raz po raz, ulepsza stronę wyprawy w Internecie. Dołącza kolejne zakładki. Oprócz informacji o nas, zamieszcza fotki i skany artykułów z "Głosu Szczecińskiego" o naszym wyjeździe do Katynia. Staramy się o sponsorów wyjazdu. Nie może być żadnej lipy. Choszczeńscy motocykliści są zaprawieni w boju. Co dzień, gdzie tylko mogę, wysyłam maile z apelem o wsparcie Otrzymujemy pierwsze odpowiedzi. Producent odzieży motocyklowej MODEKA proponuje nam komplety letnich i całorocznych rękawic. Mamy tylko wybrać model, z szerokiej oferty firmy. Jesteśmy w siódmym niebie. Taka niespodzianka, u progu przygotowań. Żmudna praca za klawiaturą komputera systematycznie przynosi efekty. Kolejni fundatorzy, deklarują znaczne rabaty na wymianę osprzętu i uzupełnienie wyposażenia. W bezpośrednich rozmowach z właścicielami sklepów motoryzacyjnych, wypożyczamy potrzebne części zapasowe. Dzięki za zrozumienie, dobrzy ludzie! Pojedziemy na drag starach 1100 marki yamaha i trudno przewidzieć awarię. Do sakwy trafiają: klamki, linka sprzęgła, regulator napięcia, przekaźnik rozrusznika, zapasowy akumulator i dętki. Szczecińska agencja MULTIASSIST sponsoruje polisy ubezpieczeniowe assistance i na wypadek kosztów leczenia. W drodze bywa różnie. Jesteśmy świadomi niebezpieczeństw.
zdjęcie z podróży motocyklowej na Bałkany w 2010 r.
Maile z Augustowa
W necie spędzam kolejne wieczory. Tworzę bank informacji: przepisy drogowe, koszta paliw i wartości walut. Teczka pęcznieje od dokładanych kartek. Kreślę i dopisuję newsy o zwyczajach religijnych, rejonach wartych odwiedzenia, tanich noclegach. Czytając relacje wielu trampów czeka nas normalnie rajd Dakar. Albańskie bezdroża, wąskie podjazdy w Bośni, z przepaściami po boku i żółwie na macedońskiej autostradzie, nie będą jedynymi przeszkodami. Bałkańscy driverzy śmigają po drogach ostro i wyprzedzają w ślepych zakrętach. W Kosowie czasami strzelają, a w Serbii nie lubią Unii Europejskiej. Czy rumuńska drogówka czai się w każdej wiosce, okaże się wkrótce. Pojedziemy, zobaczymy. Pewnego dnia otrzymuję maila, od motocyklisty z Augustowa. Jechaliśmy w różnych grupach na wschód i podobno znamy się z biwaku w Wilanowie. Wojtek Twardowski chce się zabrać z nami na Bałkany. Czemu nie, każdego "katyniaka" przyjmiemy do teamu. Trzy motorki w ekipie to optymalny skład. Nie ukrywam, że poszukiwaliśmy wyjeżdżonego ridersa do towarzystwa. Będzie dobrze. "Twardy" ma posturę Gustlika z "Czterech pancernych" i przy nim nie zginę. No i nie najgorzej brecha po angielsku. Wkrótce z Wojtkiem uzgadniamy termin wyjazdu. Wyruszy o każdej porze. Z uwagi na małego Kacpra, Heniowi odpowiadają tylko wakacje. Ja, do końca wiosny, muszę znów być na miejscu. Wystartujemy więc na koniec czerwca. Czas nieciekawy, z uwagi na bałkańskie upały. Nie takiego terminu sobie obiecywałem...
zdjęcie z podróży motocyklowej na Bałkany w 2010 r.
Karta kredytowa dla Ridersa
Czytając porady doświadczonych podróżników, postanowiłem zaopatrzyć się w kartę kredytową. Nie jestem fanem kawałka plastiku, oprocentowanego na wygórowany procent. Na wszelki wypadek, niech leży sobie w portfelu. Spośród zachwalanych w Internecie kart kredytowych wybieram dwie oferty. Składam zapytania i odbieram pierwszy telefon. Jak się rozmowa z przedstawicielem banku szybko rozpoczęła, tak się szybko skończyła. Wymóg posiadania miesięcznego dochodu w wysokości dwudziestu tysięcy złotych, ostudził w porę moje zapędy. W kolejnym telefonie rozmawiają już ze mną, jak z normalnym człowiekiem. W słuchawce padają pytania: kim jestem, jakie mam dochody i zadłużenia, itp ... i po co mi karta? - No jak, po co? Wyjeżdżam za granicę i potrzebuję na wszelki wypadek. Okey. Nie ma sprawy, wysyłamy do pana formularze - usłyszałem i czekam na nie do dzisiaj... Daj sobie Marku spokój z wynalazkami, pomyślałem przez chwilę i zaufaj bankowi BPH. W końcu masz u nich konto osobiste, a karta należy ci się, jak psu buda. Z powodzeniem uzgadniam u nich limit kredytu i podpisuję umowę na VISA Program Autokarta. Problem z głowy. Po tygodniu otrzymuję pin. Po dwóch dopytuję o kartę. Wkrótce będzie u Pana - słyszę od bankowców. Jeszcze trzy dni przed startem, jestem bez plastliku... Proszę o pomoc dyrektorkę oddziału. Od tej chwili, odbieram mnóstwo telefonicznych wyjaśnień. Kartę podobno wysłano. Bogu ducha winien oddział bankowy, porusza niebo i ziemię. W ostatniej chwili specjalny doręczyciel przekazuje mi wtórnik karty.
zdjęcie z podróży motocyklowej na Bałkany w 2010 r.
Kłopoty to nasza specjalność
Przed spotkaniem z kurierem zaliczam wizytę w starostwie. Z rąk kierownika wydziału komunikacji odbieram wtórnik tablicy rejestracyjnej. Pan Tadeusz dał słowo, że będzie na czas. Brak blachy zauważył w ostatnią niedzielę mały Kacper, kiedy wymienialiśmy oleje u Henia. Ładny gips - jakim cudem? Wiosną dorobiłem przecież specjalny uchwyt i przykręciłem ją na cztery śruby - mruczy pod nosem Heniek. Dziwna to sprawa... Sobota na starcie. O siódmej ruszamy z ronda. Biało-czerwone bandery łopocą dumnie na dragach. Do Kołbaskowa odprowadzają nas Janusz z Jarkiem, koledzy z Choszczeńskiej Grupy Motocyklowej. Na obwodnicy Stargardu pojawia się za nami, znajoma sylwetka choszczeńskiego harleyowca, z amerykańską flagą na tylnym błotniku. Gość lustruje nas i pomyka dalej, a my machamy kolegom na pożegnanie i wkrótce opuszczamy granice kraju. Pomiędzy Berlinem a Dreznem, doświadczamy pierwszej awarii. Przesunięta dętka zrywa wentyl w tylnej oponie mojego draga. Trafiamy na polską stronę do serwisu w Iłowej i po trzech godzinach możemy ruszyć w dalszą drogę. Przez Zgorzelec zmierzamy na niemieckie autostrady. Po drodze lekceważymy bardzo nieliczne stacje paliw i pod Dreznem, nie mamy już okazji do zatankowania się. Na obwodnicę miasta wjeżdżamy na rezerwie. Prowadzę z duszą na ramieniu rozglądając się nerwowo na boki. A tu nic. Żadnej stacji nie widać. Wjeżdżamy w tunel, za nim następny i gorąco się robi z wrażenia. Co będzie, jak tu utkwimy? Wyjeżdżamy w końcu z ciemności. Uff. Oddycham z ulgą. Lżej się robi naprawdę, kiedy na czerwonych światłach doganiam lokalnego ridersa. Klepię gościa w ramię, pokazuje palcem na bak i pytam o tankstelle. Chłopak łapie o co chodzi i pilotuje nas na Arala. Jesteśmy uratowani. Przymusowy postój w tunelu okazałby się z pewnością kosztowny. Grzejemy dalej naprzód. Przed zmierzchem, jesteśmy zaledwie za Pragą. Zjeżdżamy z autostrady. Pytamy miejscowych o noclegi. Ktoś nas kieruje do wioski Palczice. Do kampu dla motorków. Posuwamy wolniutko fajną dróżką, przez iglasty las. Mamy z sobą 850 kaemów i jest lajtowo. Za dnia musi tu być bardzo pięknie. Gałęzie gęstych jodeł ocierają się czasami o kaski. Palczic nie widać, kampu nie widać, a w brzuchu burczy. W końcu trafiamy do jakiś zabudowań. Heniu w ostatniej chwili zauważa postać w ciemnym oknie. Nieufny gospodarz, przyjmuje nasze motory za bramę obejścia. My możemy rozbić biwak tylko przy furtce. Okey, Okey. Z motorów zabieramy tylko namiot. Jak się wkrótce okaże, nie załadowałem do niego stelaży. Przytwierdzamy więc płachtę do płotu. O świcie, zgodnie z umową zwijamy manele. Przed odjazdem rolnik zaprasza nas na pachnącą kawę i kakaowe ciasto.
zdjęcie z podróży motocyklowej na Bałkany w 2010 r.
Przymusowy postój
Ruszamy do Lednic, gdzie oczekuje nas Twardy. Z Augustowa startował przez Kraków i Koszyce. Narzekał na korki i objazdy w Polsce. Totalna masakra - zwierzał się przez telefon. Po kąpieli i śniadanku na Shellu daleko nie ujeżdżamy. Zjeżdżam na kolejnej stacji widząc brak świateł u Henia. "Benzynka" grzebie przy instalacji i za chwilę nie może odpalić motoru. Jeszcze tego brakowało. Alarm nie przyjmuje pinu. Coś niedobrego dzieje się z instalacją. Maszyna wcale nie reaguje. Mija prawie godzina. Dwa "transportery" z Polski rzucają się w oczy kierowcy zdezelowanej skody favorit. Swoją pomoc oferuje czeski endurowiec, który dzień wcześniej powrócił z albańskich bezdroży. Karol, bez rezultatu marnuje całą niedzielę w swoim warsztacie, próbując uruchomić ciężkiego cruisera. Noc spędzamy w pensjonacie kolegi Karola. Za 11 euro od kasku oddaje do dyspozycji samodzielny pokój z kuchnią i sanitariatem. W pełni urządzona i wyposażona kawalerka w szeregowej zabudowie. Usytuowana na tyłach jednorodzinnego domu. Rozgranicza nas tylko ogrodowa zieleń z letnia altanką po środku. W poniedziałek nasza trzyosobowa ekipa trafia za lawetą z assistance do serwisu Yamahy w Hustopece. Czekamy z niepokojem na diagnozę mechanika. Nie dość, że gorąco to czas się wlecze w nieskończoność. Chroniąc się przed słońcem leżymy pod płócienną pałatką z prześcieradeł. W południe pracownicy serwisu MOTOMO zamykają pomieszczenia na cztery spusty i udają się na godzinną przerwę. Po południu okazuje się, że postój może potrwać nawet cztery dni, bo części trzeba sprowadzić aż z Włoch. No to pięknie. Zostawiamy Henia i ruszam z Twardym na poszukiwanie noclegu. Odwiedzamy miejski camping. W recepcji wyliczają nam koszty. 11 euro od osoby nam nie bardzo pasuje. Może zahaczymy się gdzieś u ludzi - proponuję Wojtkowi. Zerkamy na planszę z planem miejscowości i rozpoczynamy poszukiwania. Nie trwają długo. Pięćset metrów dalej, za miastem trafiamy na działki rekreacyjne. Na pierwszej stoi auto i kręcą się ludzie. Dogadujemy się szybko. Czeska para Ewa i Lubosz wyraża zgodę na rozbicie namiotu na ich terenie. Gospodarz jest szefem firmy ochroniarskiej i zapewnia, że okoliczni menele omijają jego farmę z daleka. Pierwszego wieczoru zamyka pomieszczenia gospodarcze. Ufając jemu, zostawiamy na miejscu cały dobytek i wędrujemy na drugi koniec miasta. Droga do serwisu zajmuje nam pół godziny. Co dnia, tam zaglądamy. Chłopaki udostępniają nam grzecznościowo neta. Maile do domu nie poprawią jednak humoru. Czy nasz pobyt się nie przedłuży? - zadajemy sobie w myślach pytania. Minorowy nastrój nie zachęca do zwiedzania okolicy. Wieczorem, pakuję Henia na siodło i jedziemy na zamek do Mikulova. Drugim razem, kupujemy karkówkę na grilla. Przemiłym gospodarzom urządzamy polski wieczór. Częstują nas śliwowicą domowej roboty. Trunek piecze w gardle jak diabli. Lubosz dobrze wiedział, jakie lekarstwo przynieść na rozterki Henia. Przy stole rozwikłujemy lingwistyczne zagadki. Okazuje się, że po czesku czerstwe znaczy po polsku świeże. Z kupnem jajek, których szukaliśmy na półkach marketu też mieliśmy problem. Szto eta jajko? Sympatyczna para nabiera do nas zaufania i mamy dostęp do ich pomieszczeń do końca naszego pobytu. Lubosz był przewodnikiem psa w policji kryminalnej. Jest doskonałym treserem i chwali się kilkoma owczarkami. Trzecią jego miłością są gołębie, z którymi bywał w Polsce. Jeden z jego przyjaciół zginął pod zawalonym dachem hali wystawowej w Katowicach. Ewa natomiast jest szczypiornistką I-ligowej drużyny i piecze znakomite ciasta. Przekonaliśmy się o tym dwa razy. Na zaproszenie Lubosza gościmy w jego biurze i korzystamy z prysznica. Z dumą objaśnia charakter swojej pracy, pokazuje elektroniczne urządzenia dozoru, o których nie mieliśmy do tej pory pojęcia. Pomaga nam też zakupić nowy namiot.
zdjęcie z podróży motocyklowej na Bałkany w 2010 r.
Radarowy szlak
Na szczęście nowa stacyjka dociera o jeden dzień wcześniej. Heniu promienieje z radości. Do czasu przykrego obowiązku zapłaty. Rachunki w serwisach są z reguły wyżyłowane. Próba negocjacji ceny przynosi efekt, w postaci gratisowej koszulki Yamahy. Równo o 15.00 ruszamy w kierunku Węgier. Do wieczora przelatujemy prawie pięćset kilometrów. Nocujemy na stacji Shella pod Szeged. Prysznic jest tu droższy o 1 euro, niż pod Brnem. Nie odpuszczam. Piętnastominutowy bajer z dziewczynami i zbijam cenę. W Nagylak witamy się z Rumunią. Tuż za szlabanem spotykamy pierwsze kantory i naganiaczy. Odradzam wymianę walut u Cyganów. Mocno zawyżają kursy, które nie zgadzają się z zapiskami w moim skoroszycie. Parę kilometrów dalej, bez problemu wymieniamy kasę w pewnym miejscu i po właściwej cenie. Na kolejnym etapie docieramy pod Sibiu. Kilka kilometrów przed miastem polecamy gospodę, z szeroką werandą. Naprzeciw jest bardziej luksusowa restauracja z motelem. Gospoda serwuje znakomite posiłki. Mamy trudności z dogadaniem się z obsługą. Potrawy z menu wybieramy losowo i dopisuje nam szczęście. Po obiadku urządzamy sobie tradycyjną drzemkę na trawie, co regeneruje szybko siły do jazdy. Rozmawiamy o przebytej trasie. Ostrzeżenia przed rumuńską drogówką były prawdziwe. Gęsta sieć posterunków z radarami w terenie zabudowanym nie pozwala rozwinąć szybkości. W co drugiej , co trzeciej wiosce spotykamy patrol. Jedziemy spokojnie przez całą Rumunię więc nas nie zatrzymują. W korkach mijamy Sibiu kierując się ku widocznym na horyzoncie górom. Pod wieczór docieramy do ostatniej stacji benzynowej przed Cartisoarą. W tej wiosce planowaliśmy nocleg. Słynna droga D7C znana jest motocyklistom całej Europy. Serpentyny zbudowane na polecenie Nicolae Causescu to mocne wyzwanie. Zanim wspięliśmy się na przełęcz Balea Lac (2035 metrów), decydujemy się na biwak na łące, u podnóża Gór Fogarskich. Cisza na bezkresnym pustkowiu pozwala na odpoczynek. Słońce przebija się zza deszczowych chmur i powolutku zachodzi, za odległymi szczytami. Przed nami roztacza się niesamowita panorama górskiego łańcucha. Za nami wioska Cartisoara. Światła nocnych latarni uznajemy przez chwilę, za zbliżających się ludzi z latarkami. Już zamierzaliśmy odbezpieczyć katyńskie saperki. Na wszelki wypadek nakrywamy motocykle płachtami i obwiązujemy teren długim sznurkiem. Na sznurku wieszamy menażki. Trzeba sobie radzić. Nieproszeni intruzi narobią hałasu. Dzisiaj warta w obozie ma wolne. Niespodziewani goście pojawiają się dopiero rano. Para wieśniaków zmierzająca drogą do nikąd, podchodzi z prośbą o papierosy. Ponieważ nikt z nas nie palił, wręczyliśmy im konserwy. Rękoma wskazywali na przełęcz wykrzykując Balea, Balea...
zdjęcie z podróży motocyklowej na Bałkany w 2010 r.
U Maxima w Vidin
Wjazd pod górę okazuje się czystą przyjemnością. Zjazd to już wielkie cierpienie dla dragów. Takich wybojów nie było nawet na Ukrainie. Na przełączy spotykamy polską ekipę terenówek z "ADHD Team". Bielszczanie od dwóch lat, przemierzają na przełaj rumuńskie połoniny. Nie straszne im górskie strumienie i jary. By pokonać terenowe przeszkody wycinali drzewa, na budowę drewnianych pomostów. Kiedy odjeżdżaliśmy zabierali się do spawania krzyżaka od zawieszenia jeepa. Mocna ekipa. Na straganie kupuję jeszcze domową śliwowicę, którą dowiozłem do domu. Pieruńsko mocna. No cóż. Motorowa wspinaczka zostaje zaliczona. Zapierające dech widoki uwieczniam ulubionym aparatem. Zjeżdżamy do Cuerta de Arges, gdzie na stacji paliw rozbieram się do rosołu i biorę kąpiel w strumieniach węża do podlewania klombu. Zamiast mostu w bułgarskim Ruse wybieramy skrót i przeprawę promową przez Dunaj. Blisko Calafat kończy się w bakach benzyna. Tymczasem, najbliższa stacja oferuje tylko ropę dla tirów. Pechowa okazuje się też następna, gdzie bezobsługowy czytnik kart nie przyjmuje polskiego pinu. Z opresji wybawia nas rumuński kierowca dacii, który za własne leje wlewa nam do baków po kilka litrów paliwa. Rewanżujemy się mu reklamowymi gadżetami i śmigamy w kierunku granicy. W porcie omijamy kolejkę tirów i minutę po zaokrętowaniu płyniemy na drugą stronę rzeki. Rejs kosztuje nas po 6 euro od motorku plus 3 euro za tranzyt. To mniej, niż informacje z mojego skoroszytu. Objeżdżamy całe Vidin. Taryfiarz kieruje nas do motelu na rogatkach, gdzie panienka deklaruje "Benzynce" obsługę dwóch panów, na raz. Rezygnujemy, bo jest nas trzech. Do zmroku szukamy miejsca do spania. W końcu trafiamy do niewielkiego Monastyru Bogurodzicy. Pod bramą przywołujemy mieszkańców. Obiekt jest mocno oświetlony. Młody mnich z nastoletnim chłopcem podchodzą do furtki. "Twardy" Wyjaśnia o co chodzi. Chcemy rozbić namioty za ogrodzeniem. Nastolatek dostaje do ręki naklejkę wyprawy i jego zasługą jest rozwój wydarzeń. Brama do monastyru staje się dla nas otworem. Niewielki obiekt jest nowoczesną budowlą. Pełni funkcję plebanii tutejszych duchownych. Trudno wymarzyć sobie lepsze miejsce - pieje z zachwytu Twardy. O dwudziestej trzeciej monach Maxim zaprasza nas do suto zastawionego stołu, a gospodyni Desi rozstawia w saloniku łóżka polowe. Przed snem mamy pozamykać za sobą drzwi na klucz. Wyjścia z jadalni, pokoju gościnnego i toalety prowadzą wprost na parterową werandę. Niskie ogrodzenie zachęca okolicznych Cyganów do częstych kradzieży. Maszyny spinamy łańcuchem i zabieramy wszystkie bagaże do pokoju. Przy kolacji dzieciaki Desi, mały Oleg i nastoletni Teodor nie odstępują nas na krok. Tedi perfekcyjnie włada angielskim i doskonale gawędzi z Wojtkiem. Chłopcy z pewnością są przygotowywani na zakonników. Umawiają się z nami nazajutrz w cerkwi. Jesteśmy zdziwieni oglądając ich w liturgicznych szatach. Zwiedzamy szybko świątynię. Obserwuję przybywające na mszę kobiety, które zgodnie z obrządkiem prawosławnym zapalają przy wejściu małe świeczki. Jeszcze cykamy wspólną fotkę z naszymi zbawcami. Na pożegnanie, miła gospodyni wręcza nam namiary do znajomych w Kosowie. Opiekują się cerkwią w Gnjilane i z pewnością udzielą nam noclegu. Ostrzega przy tym , by nie zatrzymywać się w Prizren. Dla turystów bywa tam niebezpiecznie i przypadkiem można zostać poturbowanym. To i tak nie po trasie. Zamiast czterystu kilometrów przez Bułgarię planujemy pojechać do Grecji szybszą trasą przez Serbię i Macedonię. Wydamy dodatkowo parę euro na bramkach, ale nadrobimy stracony w Czechach czas.
zdjęcie z podróży motocyklowej na Bałkany w 2010 r.
Welcome cowboys
Pod dwóch godzinach jesteśmy na serbskiej granicy. Wjeżdżamy na puste przejście i od razu otrzymujemy wytyk od mundurowych. Krzykiem nakazują nam ustawić się za budynkiem. Okey, okey, stajemy tam, zgodnie z wolą władców pogranicza. Olewamy ich przy tym totalnie, zajmując się pękniętą owiewką w fazerce Wojtka. Jego motor zaliczył postojową glebę na Balea Lac i stoczył się do rowu. Po kwadransie, w przypływie dobrego humoru zapraszają nas w końcu pod szlaban i startujemy do Niszu. W centrum miasta korzystamy z pomocy "Najdy", motocyklisty z lokalnego MC, który wskazuje nam drogę do Kaplicy Czaszek. Zabytek stoi na uboczu w ogrodzie i nie zrzuca się w oczy. Za opłatą dostajemy się do środka by sfotografować wnętrza. Serbski język jest bardzo podobny do naszego i swobodnie konsultuję z "Najdą" trasę do Kosowa. Chłopak ciężko wzdycha słysząc, gdzie chcemy jechać. Odradza mi jazdę z powodu dwustukilometrowej odległości. Doskonale wiem, że dystans jest dużo krótszy. W końcu tłumacząc się brakiem czasu odjeżdża w siną dal. Raptowna burza nad Niszem opóźnia nasz wyjazd i zmienia plany. Zakurzone motorki zaliczają darmową myjnię pod chmurką. Po półgodzinie gwałtowna ulewa ustaje. Przy targowisku znajdujemy kantor, robimy zakupy i ruszamy autostradą do Skopje w Macedonii. We Vranje znaki do Gnjilane pokazują trzydzieści parę kilometrów. Czas mamy dobry więc próbujemy tam dotrzeć. Droga jest wyśmienita. Płaski jak stół asfalt, wije się pośród gór. Pod granicą mijamy wojskowy posterunek i uzbrojonych po zęby Serbów. Nie są zbyt rozmowni. Za to policja graniczna z uśmiechem, wita nas po angielsku. Co tu chłopaki robicie i gdzie się wybieracie? - pytają nas przed szlabanem. Pooglądali motorki, pożartowaliśmy i stempel w paszporcie Wojtka wystarcza na wjazd naszej trójki do Kosowa. Na miejscu wykupujemy odrębne ubezpieczenia zielonej karty po 15 euro i jesteśmy wolni. Nadgraniczny rejon jest spokojny. W Gnjilane poznajemy przedsmak albańskich klimatów. Do cerkwi pilotuje nas wynajęty za 1 euro taryfiarz. Niestety, pod wskazanym przez Bułgarkę adresem, nie zastajemy jej znajomych. Do rana nikogo nie będzie - zapewniają nas sąsiedzi. W tej sytuacji wracamy do Serbii. No i pech. Na rondzie wpadam w poślizg i jak podcięty wykładam się na bok. Na szczęście gmole motoru chronią mnie przed urazem. W dragu łamię tylko spacerówkę. Twardy jednym pociągnięciem do góry, podnosi maszynę uwalniając moją stopę spod sakwy. Yamahę spychamy na chodnik. Robi się przy nas, małe zbiegowisko. Nieznajomy Albańczyk podsuwa mi gumę do żucia. Pewnie na uspokojenie. He. Taki spokojny, to ja dawno nie byłem. Odczekujemy chwilę, aż zaskoczy zalany gaźnik i wyjeżdżamy z miasta. Podczas tankowania zachwycamy się albańskimi chorągwiami, za ladą sprzedawcy paliw. Wynosimy flagi i robimy sobie fotki. Albania okey! Polonia okey! Zawiązuje się braterstwo przyjaźni z właścicielem, który w przypływie radości funduje nam zimne napoje z lodówki. Dalej po drodze, w sklepie na wzór polskiego GS-u z lat siedemdziesiątych, nabywam kosowskie naklejki na auta. Trafiłem ostatnie dwie sztuki. Będą ozdobą naszych kufrów. Przed oczyma mam postój na wiosce pod Charkowem. Wówczas trafiłem tam, nie do zdobycia naklejki Rosji i Ukrainy. Sklep też był bliźniaczo podobny.
zdjęcie z podróży motocyklowej na Bałkany w 2010 r.
Nocka na glebie
Zmierzch zastaje nas na rozjazdach, pod stolicą Macedonii. Kładziemy się spać na przedmieściach, na glebie przy motorach, pełniąc wartę na zmianę. Pięćdziesiąt metrów dalej, neony sklepu z armaturą rozświetlają w mroku, kamienisty ugór. Po drugiej stronie gęste zarośla, zlewają się w ciemnościach z motorami. Ciężkie powieki przysłaniają widok gwiaździstego nieba i za moment zasypiam kamiennym snem. Nie budzi mnie nawet hałas taksówek, kursujących co rusz, do pobliskiego hotelu. Zrezygnowaliśmy z jego usług z powodu ceny. Po północy obejmuję posterunek i lustruję okolicę. Jesteśmy na wzgórzu. Jednorodzinne domy przysłaniają łunę świateł wielkiej metropolii. O świcie mijamy miasto bokiem, a prysznic i śniadanie zaliczamy w motelu, przy autostradzie w kierunku Salonik. Droga jest dobra i widokowa. Mijamy sporadycznie pojedyncze auta. Żółwi, przed którymi tak ostrzegał ktoś w dwumiesięczniku "Motovoager" nie spotykamy. Zaczyna dokuczać poranny skwar. Śmigając po autostradzie niespodziewanie napotykamy radar. Przy nim stoją znajomi policjanci . Spotkaliśmy się rano w kawiarni. Bujajcie się chłopaki! Na liczniku mam przepisowe 130. Nie wiem, jak Twardy? Odjechał od nas wcześniej, z naddźwiękową szybkością, do greckiej granicy. Wyhamowałem na czas - krótko skwitował spotkanie z misiaczkami. Po drodze mijamy Veles. Widoczna z obwodnicy panorama miasta kusi do zjazdu i zwiedzenia miejscowości. Niestety Heniu nie ma dzisiaj najlepszego dnia. Upał, albo nocna warta, dają mu się we znaki. Proponuje przystanek na drzemkę. Ze snem niestety, jeszcze nikt nie wygrał. Za nami prawie trzy tysiące kilometrów i wszyscy odczuwamy zmęczenie. Ktoś zagaduje o kalendarz. Tracimy poczucie czasu. Nikt z nas, nie zna kolejnego dnia tygodnia. Przed wejściem do stacji benzynowej Macedonka szuka pomocy. Problem z autem uniemożliwia jej jazdę. My jej niestety nie pomożemy.
zdjęcie z podróży motocyklowej na Bałkany w 2010 r.
Ósmy cud świata
Narastający upał nam towarzyszy nie tylko do Kalambaki. Jazda greckimi drogami dostarcza wielu wrażeń. Wspaniałe bezludne przestrzenie i jedna wielka patelnia. Drzew, jak na lekarstwo. Od czasu do czasu trafiają się kantyny na kółkach i stolik z parasolem. Troszkę chłodu łapiemy w tunelach za Kastanią. Zanim trafimy na camping w Kastraki zaliczamy serpentynki, jak na trasie transfogarskiej. Gdzieś przy drodze mijamy znak ostrzegawczy z sylwetką niedźwiedzia. To na pewno, nie miejsce na postój. Odkręcamy manety i dzida. Ciekawe, gdyby taki misiu wylazł na szosę. Byłaby niezła zabawa. Podręczna saperka na nic się nie zda, może prędzej kanapki. Łatwo trafiamy na camping w Kastraki. Naklejka wyprawy polish moto expedition, którą prezentujemy właścicielowi, otwiera nam trzydziestoprocentowy rabat. Pole namiotowe usytuowane jest pod karłowatymi drzewami, które nie skąpią cienia. Wojtek najbardziej cieszy się z pobliskiego basenu. Heniu zerka na znajdującą się obok restaurację. Szkoda kasy. Odpalamy kuchenki gazowe. Nasze awaryjne menu, to saszetki z ryżem i kaszą gryczaną. Po drzemce ruszamy na Meteory. Trasa przez wszystkie klasztory wiedzie przez 18 kilometrów - informuje nas przed odjazdem, obsługa kampu. Skalne wypiętrzenia są doskonale widoczne zza płotu kampu. Pokonujemy dwa zakręty w prawo i przejeżdżamy przez centrum wioski. Bloki potężnych skał ukazują się na dotknięcie ręki. Normalnie, jak w westernie Rio Bravo, na żywo. Poganiamy ostrogami nasze rumaki. Heja do przodu. Lejce w jednej dłoni, aparat Nikona w drugiej. Strzelam z lustrzanki niczym z colta. Przed siebie, na boki i do tyłu. Meteora otoczyły nas niczym plemię dzikich Siuksów. Wnet kończą mi się naboje. Wyjmuję zapasowy magazynek z bezużytecznego gps-a, kasuję bezużyteczne mapy. Kolaska tak łatwo się nie poddaje! Strzelam dalej, jak w transie. Lufa colta nagrzewa się do czerwoności. Nie wiem do dziś, czy z opresji uratowała nas wola przetrwania, czy zapadający zmierzch. Wydostajemy się z okrążenia i wracamy do wioski. Po drodze, zatrzymujemy się z Heniem w pobliskim sklepie. Pochłonięci zakupem pamiątek, nie zauważamy narastających ciemności. Miejscowość zaczyna pulsować życiem. Dyskretny gwar z licznych knajpek,snuje się po wąskich uliczkach Kastraki, niczym dym z fajki starego Indianina. Mylimy powrotną drogę i lądujemy w Kalambace. Obie miejscowości graniczą na wzór Trójmiasta. Długo jeździmy w kółko zdezorientowani, nie mogąc trafić na camping. Z opresji ratują nas w końcu, poproszeni o pomoc motorowerzyści. Rankiem powtarzamy wycieczkę, mijając w zakrętach wlekące się kampery z Włoch. Odwiedzamy majestatyczny klasztor Agia Trias (św. Trójcy). Wybudowany został między rokiem 1468 a 1476. Według miejscowych przekazów, przez mnicha Dometiosa. Do niedawna, pielgrzymi mogli dostać się do klasztoru św. Trójcy, po drabince sznurowej lub w sieci. Dopiero w roku 1925 wyżłobiono sto czterdzieści stopni w skale, które prowadzą do klasztoru. Wcześniej trzeba pokonać wąską ścieżkę, przyklejoną do zbocza góry. Monastyr jest bez wątpienia najpiękniejszym w Meteorach. Szczyt skały ma prawie sześć hektarów powierzchni. Na nich mieszczą się dwa kościoły klasztorne, reflektarz, wieża z kołowrotem, cele, zbiorniki na wodę i pomieszczenia gospodarcze. Dla wygody zakonników zainstalowano na górze wagonik na linach. W naszej obecności zabiera się nim na szczyt, inspektor budowlany. My zaś zasuwamy na pieszo. Za 2 euro od głowy, przekraczamy bramę klasztoru. Spotykamy przełożonego zakonu. Zajęty rozmową z budowlańcami, odmawia nam wspólnego zdjęcia i konsekwentnie odwraca się od obiektywu, podczas próby sfotografowania. Na półce skalnej kontemplujemy widoki na Kalambakę i widoczny z dala klasztor Great Meteoron Metamorfosis - czyli Klasztor Przemienienia Pańskiego (WIELKIEGO METEORA ). Po stromych skałach, na których zbudowano świątynię biegał filmowy James Bond. Wielki Meteor wznosi się na wysokości 613 metrów nad poziomem morza i 400 metrów nad centrum Kalambaki. Imponujące, jak się pomyśli o trudzie dawnych budowniczych. Żegnajcie monastyry, odjeżdżamy stąd z wielkim żalem. Kierujemy się w stronę Greveny, gdzie zjeżdżamy do miasta za paliwem. Pierwsza nadarzająca się stacja nie przyjmuje płatności kartami płatniczymi. Do centrum prowadzi nas tradycyjnie przypadkowy skuterek.
zdjęcie z podróży motocyklowej na Bałkany w 2010 r.
Internet i stado szczurów
Heniu z Wojtkiem są zachwyceni. - Do końca nie wierzyliśmy, że dotrzemy do Albanii - nie kryją radości, że się udało. Strażnik podnosi barierkę i wjeżdżamy do kraju, z którego za młodu słuchałem propagandowej rozgłośni Radio Tirana. Jedziemy dobrym asfaltem w kierunku Korczy. Nie wiem czemu, ale miasteczko ma coś w sobie z ukraińskich klimatów. Pozorny nieład i chaos, szeregowa zabudowa wiejskich sklepów mocno przypominają krajobraz ze wschodu. I tu i tam powszechna jest komunikacja prywatna więc przystanki dla busów są bliźniaczo podobne. Nie ma problemu, by gdziekolwiek się dostać. W centrum skręcam nie tam , gdzie trzeba i zmuszony jestem podpytać taryfiarzy o właściwy kierunek. Wyciągam mapę. Zaraz się robi zbiegowisko. Każdy chce nam pomóc. Na ostatnim skrzyżowaniu powinniśmy skręcić w prawo - wyjaśniają nam z uśmiechem kierowcy. Albania okey! W Korczy podjeżdżamy pod bank. Było mało prawdopodobne, że o tej porze będzie jeszcze czynny. Młody chłopak macha ręką i zachęca do jazdy za nim. Biegnie chodnikiem jakieś sto pięćdziesiąt metrów. Znajduje cynkciarza z wypchaną kamizelką pełną paczek wielkich banknotów. Tym razem wymieniamy dolary. Sprawdzam w skoroszycie, czy konik oferuje właściwy kurs. Daje lepszą cenę niż bank. Od tej pory mamy przy sobie bardzo dużo leków. Tak się nazywa albańska waluta. Ruszamy dalej. Podróżujemy w kierunku jeziora Ohridzkiego. Naszym celem jest wioska rybacka Lin, gdzie zaplanowaliśmy nocleg. Asfalt wzdłuż brzegów jeziora staje się wyboisty. Jedziemy czterdziestką, jak po wymiętej kartce. Nad brzegiem olbrzymiego akwenu napotykamy coraz częściej restauracje przy których zlokalizowano pomosty i miejsca do wypoczynku. Spodziewaliśmy się kontrastów więc mijamy również cygańskie szałasy z dykty i tektury. Na rozjeździe zaczynają się szutry. Pytamy o właściwy kierunek . Okazuje się, że asfalt prowadzi dokładnie do naszej wioski. Skręcamy w prawo, mijamy okropny przejazd kolejowy i lądujemy w Lin. Na rogatce musimy się jeszcze przebić przez stado owiec. Bez problemu załatwiamy w jedynym hotelu nocleg za 5 euro od głowy. Okolica ta ma wiele z zacofanego kraju. Środkiem miejscowości biegnie wąska brukowana droga - ni to chodnik, ni to jezdnia, dla ludzi, mercedesów, krów, kóz i osłów. Kwaterujemy się w pokoju na piętrze. Z obszernego balkonu roztacza się widok na całe nabrzeże. Zamawiamy na wieczór kolację z ryb i ruszamy na spacer. Wojtka i Heńka szokuje wysypisko śmieci za hotelem i stada wielkich szczurów. Lepianki przeplatają się z murowaną zabudową. Na dwustu metrach mijamy co najmniej pięć sklepików. Albańskie wieśniaczki siedzące na schodach domu chętnie pozują do fotografii. Na wzgórzu, za schludnym i ładnym kościółkiem jest ścieżka na wzgórze, do ruin zabytkowej willi. Wycieczkę proponowaną w przewodniku odpuszczamy sobie. Wracamy do hotelowej restauracji, gdzie spotykamy dwie studentki z Polski. Dziewczyny podróżują po Albanii autobusami. Zapraszamy warszawianki do stołu na pomoście i dzielimy się z nimi posiłkiem. W zamian przynoszą olbrzymiego arbuza. Pojedliśmy sobie, nie powiem. Na koniec Heniu stwierdza krótko - nie ma jak to rybki z choszczeńskich jezior. Choć nie jestem wędkarzem, osobiście smakują mi płotki złowione w Drawie pod Rościnem. Po wypatroszeniu obowiązkowo nacinam grzbiety przed smażeniem. To nasz sposób na wytopienie się ości. I tym sposobem na chwilę przypominamy sobie o kraju. Rano oporządzamy motorki. Na placu przed hotelem, spostrzegam kobietę z osiołkiem. Korzystam z okazji i dosiadam zwierzaka. Osioł ugina na moment nogi, ja łapię horyzont i pozuję do zdjęć. Ale frajda. Tego modelu jeszcze, nie testowałem. Za czasów dyktatora Hodży widok osób jeżdżących po Albanii na osiołkach był codziennością. W 1991 roku w stolicy kraju, Tiranie jeździło dokładnie 21 samochodów. W kraju obowiązywał zakaz posiadania samochodów przez osoby prywatne. Stąd Albańczycy swoją przygodę z motoryzacją rozpoczęli dość późno. Dzisiaj osiołki należą do rzadkości, a na drogach królują mercedesy. I nie jest prawdą, że Albańczycy nie potrafią jeździć. Za kółkiem radzą sobie, jak każdy Europejczyk. Co więcej, na przyszłej trasie nie spotkałem żadnej kolizji drogowej. Motorki przygotowane do drogi. Wojtek dowiaduje się o pobliskiej kawiarence internetowej. Lecimy szybko nadać maile do domu. Na miejscu zastajemy pomieszczenie z prawdziwego zdarzenia. Niby wiocha, ale kawiarenka internetowa w prawdziwie europejskim stylu, też jest tutaj. Cztery stanowiska gotowe do dyspozycji. Młodzi chłopcy dopuszczają nas do klawiatur. Odczytuję pocztę i nadaję maila do żony. Dzisiaj, po raz kolejny wjedziemy do Macedonii.
zdjęcie z podróży motocyklowej na Bałkany w 2010 r.
Spotkanie z Bobem
Z Lin do Ohridu jest niecałe czterdzieści kilometrów. Macedońskie miasto jest turystyczną stolicą kraju. Nie ma w tym odrobiny przesady. Już na wjeździe ,gromada naganiaczy zachęca do korzystania z kwater prywatnych. Obrazek jak spod dworca w Zakopanem. Ten rejon jeziora Ohridzkiego jest lepiej zagospodarowany. Kierowcy chętnie pokazują nam drogę do górującego nad miastem wzgórza zamkowego. Położone nad jeziorem, na południowo-zachodnim krańcu kraju, wpisane jest w rejestr zabytkowych ośrodków kultury światowej UNESCO. Brukowaną i krętą uliczką wspinamy się motorkami pod górę. Po prawej mijamy kamieniczki udekorowane donicami z kwiatami. Dolne kondygnacje zajmują sklepiki z pamiątkami, winiarnie i hostele. Po lewej roztacza się panorama na przystań jachtową, którą przysłaniają pomarańczowe dachówki jednorodzinnych domów.Najstarsza część miasta, gdzie usytuowano zabytkowe obiekty znajduje się na wysokim brzegu jeziora. Niegdyś otoczona była murami miejskimi łączącymi się z murami rozległej, górującej nad miastem twierdzy władcy Samuela z X-XI w. Na szczycie wzgórza, mieści się Twierdza Samuela. Na baszcie zaś dumnie powiewa żółto-czerwona macedońska flaga, przywodząca na myśl promienie słońca. Rezygnujemy z płatnego wejścia na mury. Widok z dołu na okolice jest identyczny. Tyle, że trzeba się przebić przez gęste zarośla, na skraju wzgórza. Sprzedawczyni z pobliskiego kramiku wspomina o motorach z Polski, które zawitały tu, dzień wcześniej. To miłe, nasi motocykliści nie próżnują. Na wzgórzu Plaośnik zwiedzamy nową cerkiew pod wezwaniem św.Pantelejmona, zwaną św.Klimenta, zrekonstruowaną w 2003 r. na starych fundamentach. Przechodzimy przez rozległe stanowiska archeologiczne i docieramy do galerii ikon. Po nacieszeniu oczu pięknymi widokami, zjeżdżamy ze wzgórza. Podczas tankowania zagaduje do mnie Macedończyk. Pyta po polsku, czy może w czymś pomóc. Okazało się, że rok wcześniej przebywał w naszym kraju trenując koszykarzy z Turowa. Sympatyczny gość. Szkoda, że opuszczamy już miasto. Taka znajomość w podróży bywa bezcenna.
zdjęcie z podróży motocyklowej na Bałkany w 2010 r.
Dunga i dziura
Po kilku godzinach, jesteśmy w Albanii po raz drugi. Niemiecka mapa drogowa nie kłamie. Trasa od Korczy do Elbasan jest zakropkowana, co podkreśla walory widokowe drogi. Potwierdzamy. Jazda szerokim i wygodnym asfaltem przez dzikie góry fascynuje podjazdami i zjazdami. Słoneczne promienie odbijają się od rdzawej powierzchni kamieni. Kolorytu albańskiej prowincji dodają śmigający po poboczu drogi Cyganie. Poruszają się dziwnym trzykołowym wehikułem. Do pojazdu przytroczyli skrzynię telewizora, parę szmacianych tobołków, a trójkę małych chłopców ulokowali w drewnianej skrzyni przed kierownicą. Pewnie to ich cały dobytek. Bieda miesza się w Albanii z bogactwem. W kawiarni na stacji benzynowej, zaskakuje nas ekskluzywny wystrój wnętrz. Takich toalet, z których korzystamy, nie powstydziłyby się warszawskie hotele. Wszystko lśni na wysoki połysk. Klimatyzatory napędzają dyskretnie chłodne powietrze. Pijemy ekspresso w małych kubeczkach i zerkamy za ladę baru. Kelner serwuje nam do kawy zimną wodę. Szklanki z kostkami lodu wypełniają się wodą z kranu. Pić czy nie pić, oto jest pytanie. Gorączka za oknem zmusza nas do spożycia napoju. W razie czego posiadamy przy sobie, tabletki na zatrucia żołądkowe. Tirana, stolica Albanii, nie stanowiła dla mnie atrakcji. Dlatego do Kruji, małego albańskiego Krakowa zamierzamy dotrzeć przez morski Port Durres nad Adriatykiem. Jedziemy doskonałą droga przez równiny. Przejeżdżamy przez miasto Rrogozhine. Na drodze zwiększa się natężenie ruchu. Dojeżdżamy do Adriatyku. W mieście zatrzymujemy się przy betonowym nabrzeżu. Chłopcy ruszają w poszukiwanie miejsca do kąpieli. Ja zostaję przy motorkach i zdecydowanie zmuszam kilku żebraków do odejścia. Mały chłopak odłącza się od nich i kręci w pobliżu. Wołam go do siebie i częstuję krówkami. Odmawia. Ot i taka to bieda. Po kąpieli i posiłku ruszamy dalej. Na zjeździe z autostrady w Vore nasz motocykl wpada na zakręcie w dziurę i podbita maszyna traci równowagę. Heniek całym impetem uderza o jezdnię. Obolały narzeka mocno na kolano. Całe zajście widział Dunga, właściciel pobliskiego składu budowlanego. Okazuje się bardzo uczynny. Możemy wstawić motory do jego hangaru. Pomaga zorganizować taksówkę. Chłopaki udają się do szpitala. Kontuzjowaną nogę, niech lepiej obejrzy lekarz. Zostaję przy motorach. Właściciel firmy zaprasza mnie do biura. Rozmawiamy o wszystkim. Interesuje się naszym logo na kamizelkach. Słyszał o Katyniu i katastrofie pod Smoleńskiem. Ty "kocha Polska" napisał mi na skrawku papieru, który ułatwiał nam konwersację. Wymieniamy się adresami. Wręczam mu butelkę Smirnoffa i naklejki. Rewanżuje się proporczykiem klubu sportowego. Chłopacy wracają ze szpitala. Wizyta i rtg były bezpłatne. Heniowi zalecono opaskę uciskową, którą kupuje na receptę. Dunga mieszka w Tiranie więc proponuje nam nocleg w stolicy. Sądziłem, że weźmie nas do siebie. Ruszyliśmy jednak w rajd po hotelach. Jednak ceny powalają z nóg. W jednym możemy zostać za 150 euro, w drugim za 50 euro, a i to było, nie na nasze kieszenie. Tłumaczymy Dundze, że my no polish milioners. Śmiał się tylko. W końcu poprosiliśmy go o podwiezienie do polskiej ambasady. Na miejscu okazuje się, że sekretarz placówki nie może nas przenocować. Proponuje jednak skorzystać telefonicznie z pomocy tłumacza. Dzięki niemu umawiam się z Dungą na rano. Na pewno nie weźmie od nas pieniędzy, wszystko czyni z dobrego serca. Gdyby się okazało, że Heniu nie będzie mógł jechać, to motor będzie mógł zostać u niego na dłużej. I taką sytuację musimy rozważać. Nikt z nas nie jest pewien, czy zdrowie naszego drivera się polepszy. Żona konsula zaprasza do stołu na kolację i poleca tani i sprawdzony hotel w pobliżu. Mamy dużo szczęścia - mówią. Placówki albańskiej służby zdrowia, zwłaszcza te na prowincji mają problemy z podstawowymi medykamentami. Bywa, że brakuje im nawet jednorazowych igieł. Samo życie. Opuszamy ambasadę i ladujemy w hotelu. Wojtek wciąga Henia po schodach na ostatnie piętro. Oceniamy sytuację. Ranny zaopatrzony medycznie. Motory pod opieką. Jesteśmy najedzeni i tymczasowo mamy spanie. Nie jest źle. Poranne samopoczucie Henia zadecyduje jutro o losach naszej wyprawy. Wykonuję telefony do Polski. W razie czego, przygotowuję wariant ratunkowy. Swoją pomoc bez namysłu deklaruje Wiesiek, motocyklista z naszej grupy. To się nazywa solidarność. W razie potrzeby wybierze się tu z lawetą. Łączymy się również z operatorem firmy ubezpieczeniowej, upewniając się na co możemy liczyć w naszej sytuacji. Rankiem po śniadaniu, wliczonym w cenę pokoju, wracamy z Dungą do Vore po maszyny. Heniu zaciska zęby i postanawia jechać dalej. Wcześniej prostuje skrzywiony gmol kawałkiem ciężkiego kątownika.
zdjęcie z podróży motocyklowej na Bałkany w 2010 r.
Śladami Skanderbega
Kierujemy się do Kruji położonej na zboczu masywu górskiego o nazwie Kruja. Miasto w średniowieczu było pierwszą stolicą kraju. W Fushe-Kruje położone w dolinie wymieniamy w banku walutę. Na ulicach korki i ten specyficzny albański rozgardiasz. Każdy przeciska się w różnych kierunkach, nieraz pod prąd nic sobie nie robiąc z policyjnych patroli, które ilością dorównują Rumunii. Przebijamy się jakoś przez centrum. Do właściwej Kruji jedziemy pod górę zacienioną, fajną drogą przez gaje oliwne. Po drodze mijamy fabrykę produkcji wapna. To rozwiązuje tajemnicę unoszących się w powietrzu dymów, które były widoczne z daleka. Główną ulicą dostajemy się do centrum, a dalej do Zamku Skanderbega - tu urodził się bohater narodowy. W 1443 roku na czele 300 jeźdźców wyzwolił rodzinne miasto. Kruja stała się centrum oporu przeciwko Turkom i symbolem jedności albańskiej. W czasie II wojny światowej tutejsi partyzanci bohatersko walczyli z okupantami włoskimi i niemieckimi. Maszyny ustawiamy w cieniu sklepu z pamiątkami. Przekraczamy świetnie zachowaną bramę obronną o łukowatym sklepieniu. Konstrukcja robi duże wrażenie. Tuz za wejściem napotykamy kramiki z pamiątkami. Za nimi, po lewej dochodzimy do Muzeum Skanderbega. Nowy budynek wkomponował we wnętrze twierdzy zespół architektów pod kierownictwem córki Envera Hodży - Pranvery. Po wyjściu z muzeum docieramy na szczyt wzgórza. W najwyżej położonym punkcie góruje wieża zegarowa. Stąd rozpościera się panorama na całą okolicę. W sąsiedztwie wieży ulokowano restaurację, której wnętrza urządzono na wzór domów mieszczańskich sprzed dwóch wieków. Schodząc z w dół docieramy do pięknych starych budynków. Dalej wkraczamy do uliczki handlowej ze sklepikami, które oferują najtańsze i najpiękniejsze pamiątki w całej Albanii. Na miejscu są warsztaty tkackie wytwarzające wzorzyste gobeliny, pracownie złotnicze. W sklepikach możemy zaopatrzyć się w koniak Skanderbega, szable i kindżały, wyroby ze srebra i metalu oraz wypieki lokalnego chleba. Heniu dzielnie znosi trudy podróży. Podsypujemy owsa naszym rumakom i popędzamy na północ. Dwupasmówka do Szkodry, kolejnego miasta portowego nad Adriatykiem jest zatłoczona jak odcinek z Bielska-Białej w kierunku Katowic. Wleczemy się na ograniczeniach z ciężarówkami. Policjanci z widocznymi radarami na trójnogach czają się na poboczach. Słuchawka telefonu przy uchu, lornetka przy oczach i nadają do kolejnych posterunków. Kilka kilometrów przed miastem bardzo bezsensowne ograniczenie napędza drogówce kolejnych klientów. Nas nie ruszają. Jedziemy zgodnie z przepisami. W mieście wszystkie znaki kierują nas na przejście Hani i Hotit. Nie pojedziemy tam. Nasz znajomy endurowiec z Czech ostrzegał nas przed uciążliwym odcinkiem w rejonie miejscowości Koplik. Miałem już w kraju informacje, że gdzieś jest zerwany asfalt z powodu ubiegłorocznych powodzi. Zgodnie z planem szukamy drogi na Muriqan, w czym wyręcza nas kierowca skutera. Docieramy za nim do drewnianego mostu. Tuz za nim rozpoczyna się niewielka dzielnica cygańska. Kiedy się zatrzymuje się na moment otacza mnie sprawnie gromadka dzieciaków. Za chwilę nadjeżdża Heniu. Krzyczy, by spadać stąd i ruszamy pełnym gazem w kierunku Czarnogóry.
zdjęcie z podróży motocyklowej na Bałkany w 2010 r.
Blachy tygrysów
W drodze na czarnogórskie wybrzeże docieramy do Baru. Nie tego od obiadów. Ale, że bardzo chce nam się jeść gotujemy sobie kaszę w cieniu palm na centralnym parkingu miasta. To przepiękny kurort z przystanią jachtową. Przed obiadkiem ruszam na zwiady. Gorąco takie, że dla ochłody wskakuję pod fontannę przy wypasionym biurowcu. Ledwo zdążyłem się opryskać, kiedy z krzykiem wyskakuje na zewnątrz ochroniarz. Łapię za sandały i w długą. Po kąpieli w morzu śmigamy przed siebie. Nadmorska serpentyna wije się nad skalistym wybrzeżem przez Bokę Kotorską. Bałkański fiord objeżdżamy dookoła rezygnując z przeprawy promowej na przesmyku zatoki. W pobliżu znajdujemy camping z upustem. Mamy za sobą pięćsetkę i prawo do odpoczynku. Rankiem pędzimy do Dubrownika. Widok z szosy na twierdzę jest najpiękniejszym na całej trasie. O tym miejscu na wybrzeżu dalmatyńskim w Chorwacji, angielski dramatopisarz Greorge Bernard Show powiedział: "każdy kto tęskni za rajem na ziemi, powinien przyjechać do Dubrownika. Tu go zobaczy". Ten raj zobaczyliśmy. Stare miasto cudem ocalało podczas wojny domowej w Jugosławii w 1991 roku. Posadowione na skale i otoczone murami do 25 metrów wysokości i 6 metrów szerokości posiada niezliczoną ilość zabytków, specyficzny klimat i prawie egzotyczną roślinność. Nie bez racji nazywane jest perłą Adriatyku. Zjeżdżamy w dół. Zostaję na parkingu przy motorach. Spokój taki, że pozostawiam wszystko i lecę za chłopakami. Zaliczamy spacer wąskimi uliczkami miasta. Kamienice i kostka brukowa wykonane są tego samego jasnego piaskowca. Prawie egzotyczna roślinność wije się po elewacjach. W bocznych uliczkach bezludnie. Na piętrach pouczepiane klimatyzatory, gdzie niegdzie anteny satelitarne i porozwieszana na sznurkach bielizna do suszenia. Prawie jak na włoskich filmach. Od razu przypomina mi się filmowy Franek Dolas, kiedy spieprza z włoskiego burdelu. I gadatliwych Włoszek tu co nie miara. Co rusz przybijają do nabrzeża promy z Italii. Zamiast wstępu na mury za 7 euro, wybieramy za 10 euro rejs łodzią motorową. Nie męczymy się chodzeniem, a przy okazji łapiemy wiatr we włosy, prawie jak na motocyklu. Opływamy twierdzę i wyspę z plażą nudystów. Nie będę już opowiadał jak strzelałem z colta... W mieście nie planujemy dłuższego postoju, z uwagi na drożyznę. Kurort przyrównują do słynnego Monte Carlo. Nie byłem tam jeszcze, ale dużo w tym prawdy.Pożegnalną kąpiel zaliczamy za Dubrownikiem na maleńkiej kamienistej plaży. Kilka motorówek kołysze się przy betonowym nabrzeżu. I my. Przychodzi pora na opuszczenie szmaragdowego wybrzeża. Nasze konie kierujemy do bośniackiego Medjugorje. Od czasu pierwszych objawień w 1981 roku rejestrowane są tu codziennie rzekome objawienia maryjne. W ciągu roku, miejscowość odwiedza prawie milion chrześcijan z całego świata. Zajeżdżamy pod Dom Polskiego Pielgrzyma. Niestety, nie ma dla nas miejsca do spania. Na obiad też się nie łapiemy. Dostajemy namiar do restauracji, gdzie stawiają przed nami kopę żarcia. Dwa schabowe z grilla zawijam do serwetki. Skonsumuję je na śniadanie w dniu następnym. Ruszamy szukać noclegu w Mostarze. Mamy dobry czas i siły do jazdy. Któreś z rzędu serpentyny pokonuję za Wojtkiem. Chłopak imponująco kładzie się w zakręty. Naprawdę w tym jest dobry i nie będę próbować mu dorównać. Heniu nie odstępuje nas na krok. Pędzimy przez Hercegowinę jak kowboje przez kaniony Colorado. Między zboczami górskich szczytów, a czeluścią urwiska. W mieście, bez problemu docieramy do Starego Mostu, który od ponad 400 lat łączy brzegi Neretwy. Chorwaci żyją po zachodniej stronie rzeki, a Muzułmanie po wschodniej. Jako symbol pokoju most nie ostał się w czasie wojny domowej. Najpierw Chorwaci i Muzułmanie wspólnie walczyli z Serbami. Potem walczyli między sobą i arena walk przeniosła się do miasta. 9 listopada 1993 r. chorwacki generał nakazał zbombardować Stary Most. Po celnych trafieniach chwiał się, potem się łamał i spadł do Neretwy. Patrząc na to, mieszkańcy Mostaru płakali i wydawało się, że miasto umarło. Do roku 2004 zabytek odbudowano, w znacznej mierze z oryginalnych fragmentów. Dzisiaj w jego okolicy przemieszczają się tłumy turystów. Na najbardziej znanej uliczce - Kujundżiluk spotkaliśmy sklepy, gdzie oprócz dywanów i przypraw można jeszcze nabyć pamiątki po broni z ostatniej wojny, np.: zapalniczki i długopisy z łusek po nabojach. Wieczorne życie nabiera rozmachu. Z kawiarni dolatuje głośna muzyka, my sączymy sok pomarańczowy, a Wojtek rozmawia z parą czeskich motocyklistów. Naszą sielankę przerywa informacja o rozpoczynającym się zlocie motocyklowym. To gdzieś na skraju miasta. Przyjmują nas tam bardzo serdecznie. Wymieniamy się adresami z bałkańskimi bajkerami. Na pamiątkę spotkania wręczają nam odznaki Tygrysów Bałkanów. Blachy są bardzo ładne. Ale za koszulki zlotowe każą sobie już dość słono zapłacić, więc z nich rezygnujemy. Nie pospaliśmy sobie jednak. Uniemożliwia to głośna muzyka. W dodatku podchmielony bajker chodzi po obozowisku i warczy specjalnym urządzeniem imitującym ryk silnika motocyklowego. Dokładnie jest to silnik od piły spalinowej, w której zamiast łańcucha do cięcia, zamocował wielką tubę. W końcu przysypiamy. Poranny prysznic w pobliskim motelu stawia nas szybko na nogi. Startujemy do Sarajewa.
zdjęcie z podróży motocyklowej na Bałkany w 2010 r.
Aleja Snajperów
Miasto jest otoczone górami. Po wyczynach serbskich snajperów pozostało cmentarne zbocze usłane krzyżami poległych w niedawnej wojnie domowej. Tą smutną Aleją Snajperów przejeżdżamy w poszukiwaniu Bascarsijskiego Bazaru. Stary orientalny bazar jest miejscem, gdzie od setek lat przyjeżdżały karawany z całego świata. Parkujemy na chodniku przeciskając się pomiędzy ściśniętymi autami. To ostatnia szansa, by zakupić brakujące prezenty dla najbliższych. Wymieniam ostatnie dolary w banku ponieważ nikt nie chce. Targowisko tętni życiem. Biegam od kramiku do kramiku. Koszulki w rozmiarze S dla mojego szczupaka nawet tutaj są nieosiągalne. Po ciężkich trudach jednak udaje mi się uzupełnić zakupy. Chłopcy czekają przy parkingu. Śmigamy w kierunku Zenicy. Przed granicą zbaczamy nieoczekiwanie z drogi do przygranicznej twierdzy w Maglaj. Zachęca nas do tego, tablica informacyjna przy drodze. Czas mamy dobry. to w końcu nasze ostatnie turystyczne harce - przekonuję niezdecydowanych towarzyszy podróży. Chłopaki już myślą o domu. Dojeżdżamy do miasteczka wśród sadów śliwek i gruszek. Ruiny twierdzy są doskonale widoczne. Wjazd jest ostry, aż maszyny stają dęba. Strach pchać się pod taką górę, dlatego zawracam spod zamku. Ale zjazd okazuje się jeszcze bardziej karkołomny. Jadę na jedynce i zaciskam co chwila ręce na klamkach. Hamulce piszczą, jak Indianin obdzierany ze skalpu. Normalnie się spociłem z wrażenia. Niby taka mała górka ( 37 metrów) i nie dajemy rady. Skutki zjazdu poznajemy następnego dnia. Jeden z motocykli ma pękniętą tarczę i brak nożnego hamulca. Tak docieramy do Chorwacji Wschodniej. W rejonie Dakova zatrzymujemy się na wiosce i wpraszamy się na trawiastą posesję. Starsza pani wyraża zgodę, córka kręci nosem i próbuje nas spławić. Dochodzimy jednak do porozumienia i rozstawiamy namioty na trawie. O szóstej rano już nas nie ma. Nie narzucamy się i z toalety korzystamy w pobliskim barze. Powoli kończy się bałkańska przygoda. Przed nami etapy przejazdowe. Pod Budapesztem żegnamy się z Wojtkiem, który popędził do domu przez Chyżne. My wieczorem docieramy do Cieszyna. U rodziny w Bielsku oglądamy drugą połowę finału mistrzostw świata w piłce nożnej. Dzisiejszego dnia wykręcamy ponad 850 kaemów. Mamy tylko jeden dzień spóźnienia i ostatnią pięćsetkę przed sobą. Łączna trasa to ponad 6300 kilometrów bez żadnego mandatu!
zdjęcie z podróży motocyklowej na Bałkany w 2010 r.
Pojedziemy w trzy motory!
Do naszej wyprawy, na zasadzie gościa dołączył Wojtek z Augustowa. Znamy się z trasy IX Rajdu Katyńskiego. Jak się okazuje "Twardy" był kolejnym rajdowcem, który rozbił swój namiocik tuż obok nas, na biwaku w Wilanowie. Z uwagi na przynależność do różnych grup poznaliśmy się tylko przelotnie. W drodze do Albanii poznamy się bliżej. Co pisze Wojtek o sobie: ... jestem uparty, ciągle dążę przed siebie, szukm wrażeń i doświadczeń, nie zawsze miłych. Lubię turystykę motocyklową, a jazda motorkiem sprawia mi frajdę - choć czasem jest ryzykowna, ale życie musi mieć posmak ostrości, czyż nie? Ojciec miał kilka motocykli, brat miał kilka, więc mnie zarazili pasją. Dlatego podróżuję, poznaję nowe miejsca i nawiązuję kontakty, jak z Markiem i Heńkiem z Choszczna. Pojadę z Wami na niezawodnej maszynie Yamaha Fazer FZ 6 S, rocznik 2008..
Ostateczny plan naszej wyprawy motocyklowej na Bałkany (KOREKTA TRASY) - planowany wyjazd pod koniec czerwca 2010 roku.
Dzień 1 (start ) Choszczno - Berlin - Drezno - Praga - Brno - Lednice (Słowacja) 833 km
Dzień 2 Lednice - Bratysława - Gyor - ( obwodnica Budapesztu)- Szeged - Mako - Kiszombor/Cenad-granica - Timisoara ( Rumunia) 572 km
Dzień 3 Timisoara - Logoj - Deva - Sibiu - Cartisoara ( Góry Forgarskie )470 km
Dzień 4 Cartisoara - Balea Lac ( 2035m) - Cuerta de Arges - Bukareszt - Ruse - Ivanovo (zespół cerkwi wykutych w skale) - Veliko Tarnovo-(Bułgaria) 427 km
Dzień 5 Veliko Tarnovo -Stara Zagora - Kostenec - Borovec - Dupnica - Rilski Monastir - Blagoevgrad - Melnik ( Rożenski Monastir) 516 km
Dzień 6 Melnik - granica/Kulata - obwodnica Saloniki - Kozani - Kalampaka (Meteora) / Grecja 367 km
Dzień 7 Kalampaka - Kastraki ( zwiedzanie klasztorów Meteora) 30 km
Dzień 8 Kalampaka - Korcze - Lin ( jez. Ohrydzkie - Albania ) 270 km
Dzień 9 Lin - Ohrid ( Macedonia 36 km
Dzień 10 Ohrid - Tirana - Kruje ( albański Kraków 180 km
Dzień 11 Kruje - Skhoder - Kotor - Persat(Czarnogóra) 249 km
Dzień 12 Persat - Dubrovnik - Metjugorje - Blagaj (Bośnia i Hercegowina) 238 km
Dzień 13 Blagaj - Mostar - Sarajewo - Zenica - (Bośnia i Hercegowina) 206 km
Dzień 14 . Zenica - Doboj - Bosanski Samac - Osijek - Szekszard (Węgry) 353 km
Dzień 15 Szekszard - obwodnica Budapesztu - Lednice (Czechy) 417 km
Dzień 16 Lednice - Praga - Drezno - Choszczno (meta) 833 km
Razem 5929 km

Praktycznie od wjazdu do Rumunii rozpoczynamy turystykę krajoznawczą. Zboczymy troszkę z drogi i zamiast przez zatłoczony Arad śmigniemy do pięknej Timisoary. Na główny szlak do Devy wrócimy podrzędną drogą poznając prawdziwy folklor tego kraju. Wybieramy się do centrum Bukaresztu, który chcieliśmy ominąć obwodnicą. Każdy na nią narzeka z uwagi na korki i podporządkowanie pierwszeństwa przejazdu szlakom zmierzającym do stolicy. W Bułgarii interesują nas dróżki przez doliny, jak najdalej od gór. Tylko zajrzymy do Rilskiego Monastiru, a przed wjazdem do Grecji odpoczniemy w Melniku. Górskie atrakcje zapewni nam wcześniej wjazd na przełęcz Balea Lac ( 2034 m n.p.m.) na trasie transfogarskiej w Rumunii. Dzienne przebiegi na południu planujemy w godzinach przedpołudniowych. Później czeka nas otępiający upał i sjesta do popołudnia. I tak, co dnia. Czy nam się to uda, opowiemy Wam po powrocie do domu. Kosztem pobytu w Kosowie ( brak atrakcji ), zwiedzimy słynne Meteora w Grecji. Jeżeli zwiedzanie słynnych klasztorów pójdzie gładko, podjedziemy bliżej granicy albańskiej na postój w Kastorii, mieście Kazimierza Górskiego. Stamtąd już rzut beretem do Korczy i kierunek Tirana. Osobiście dla mnie, stolica najbiedniejszego kraju w Europie nie stanowi atrakcji, a wiele obiecujemy sobie, po wizycie w Kruje. To podobno, taki mały albański Kraków. Stamtąd ruszymy do czarnogórskiego Kotoru. Nocleg w Persacie i przejazd przez Dubrownik w kierunku Mostaru i Sarajewa. Na tej trasie dwa razy skręcimy w bok do Medugorje i maleńkiego Blagaj. To cichy i urokliwy zakątek Bałkanów. Z uwagi na skutki powodzi, która dotknęła południe naszego kraju, powrócimy do domu tą samą trasą przez Czechy i Niemcy. Trzymajcie za nas kciuki!

Wspierają nas:

baner moto voyagerbaner bikestarbaner rdmotobaner motor-serwisbaner moto lukabaner moto adventurebaner moto akcesoriabaner motogratybaner sklepoponbaner wilkubaner eturystycznybaner moto market baner trialbaner moto łańcuchybaner moto 46